środa, 10 sierpnia 2011

"Całym życiem..." - rzecz o upragnionej godności instruktorskiej

Ajajajajaj... Jestem we Wrocławiu już dobre dwa tygodnie, a dopiero teraz zabieram się za wpis (o, moje lenistwo! o, braku koncentracji! o... upragnione wakacje!!!). Jeszcze na początku mogłem się zasłonić poobozowym zmęczeniem, wyjazdami, zaległą pracą... Ale wymówki mi się dzisiaj skończyły (pfff...).

W czerwcu planowałem, że gdy wrócę z lasu zrobię sobie porządne wakacje od drużynowania - dzisiaj wiem już: NYDY-RYDY! A przynajmniej ja nie potrafię :-)

Przez dzisiejszy dzień podsumowywałem obóz - ująłem w lewicę zeszyt, w prawicę pióro i... przelałem na papier to co jeszcze pamiętam. Zeszyt zapisał się cały - wniosków mnóstwo, bo i działo się dużo. Bardzo dużo. O dziwo, za fizycznym wyczerpaniem nie podążyło wypalenie - wręcz przeciwnie, pierwszego już dnia nosiło mnie okropnie dopóki nie znalazłem sobie jakiejś książki metodycznej. Od ostatnich paru dni uzupełniam archiwalne artykuły Pobudki!. Jutro rozpoczynam pisanie planu pracy na najbliższe półrocze (tworzę go w kilku perspektywach czasowych, mocno różniących się szczegółowością tak celów jak i form). Goni mnie kilka dużych projektów, ale stan ducha nie pozwala mi oderwać się od skautingu na dłużej niż parę godzin - i jest to fantastyczne uczucie! Nie wymuszone, nie poddające się usilnym próbom tłumienia! Kurczęta... Fajnie być drużynowym.

Do harcerstwa wróciłem głównie dla siebie (mam za sobą nieco ponad dwa lata przerwy), żeby zapełnić czymś lukę w sercu, brak celu do którego mógłbym dążyć. Myślę, że bardziej okoliczności popchnęły mnie do tego, niż jakaś głęboka tęsknota, czy już w ogóle świadomy wybór swojego powołania. Tylko, że gdzieś po drodze pojawiła się nowa motywacja. Białe Kruki. Grupka drapichrustów dla których pójdę w ogień. Gdzieś u jakiegoś metodyka przeczytałem, że na każdym kroku trzeba swoim zastępowym wbijać do łba, że w ZZ-cie są tylko, a może i aż dla tego, że - ni mniej ni więcej - prowadzą swoje zastępy! Tak, aby być instruktorem (drużynowym) winno się prowadzić drużynę.

Odwróćmy myślenie:

Zastęp zastępowych funkcjonuje właśnie po to, aby przysposabiać ich do prowadzenia zastępów. Tak i ścieżka rozwoju instruktorskiego wytyczona jest po to, by przysposabiać drużynowych do wciąż to lepszego prowadzenia ich drużyn. Powiedzmy sobie szczerze... Nie jest się drużynowym po to by zdobywać stopnie instruktorskie. Jeśli prowadzisz drużynę, by móc zdobyć podkładkę - przestań! Robisz krzywdę sam sobie, o dzieciakach nie wspominając. Nie, nie... Stopnie instruktorskie zdobywa się by być jak najlepszym drużynowym. A drużynowym jest się... ?

Ja jestem drużynowym dla tej fantastycznej zgrai chłopców, którą nazywają moją drużyną.

I stąd chyba ten power - jak jechać na biwak, to już od piątku do niedzieli późnym wieczorem. Jak zbiórka, to minimum 4-5 godzinna (wypad na zbiórkę do Żmigrodu: 10.00 - 22.00!!!). Jak grać, to do upadłego.

Powoli dociera do mnie jednak coś jeszcze. W tej grze nie ma już miejsca na kompromisy. Zwłaszcza pomiędzy byciem harcerzem, a czymkolwiek innym. Braterska atmosfera w drużynie utwierdza się coraz mocniej - napędzamy się wzajemnie, dzielimy odpowiedzialnością, uczymy się od siebie. Stopniowo dostrzegam, jak wielki wpływ mam na chłopaków (i oni na mnie!). Czas na jednoznaczną deklarację - czy stanąć tu gdzie jesteśmy, uprawiając harcerski kanon, a więc sprawności, stopnie, biwaki, gry, etc, lecz tylko po to, by ciekawie i w dobrej atmosferze spędzić czas (jako alternatywa do gapienia się w sufit naszych pokoi), czy też... zabrać się za porządną pracę wychowawczą.

Na pierwszy rzut oka ten wybór wydaje się pewnie sztuczny - przecież te wszystkie formy i techniki służą właśnie pracy wychowawczej! O co więc chodzi? O wyjście ze swojej strefy komfortu. Małymi krokami, ale sukcesywnie i tak, aby zawsze było widać następny cel na horyzoncie. Usłyszałem ostatnio, że jestem nadmiernie ambitny, że drużyna działa świetnie jak na zaledwie kilka miesięcy istnienia, powinienem więc pewnie wykorzystać to i po prostu robić dalej to co robimy. Zdobywać kolejne sprawności, prowadzić próby na stopnie, jeździć na biwaki... Tyle, że oznaczałoby to, że umiem już wszystko czego potrzeba do prowadzenia drużyny, brakuje mi najwyżej wprawy. NIE WIDZĘ TEGO. Zupełnie nie odpowiadałby mi taki stan rzeczy. Bo ewidentnie zatem mamy pole do dalszego rozwoju, może nawet wzniesienia się nie tylko ponad przeciętność, ale i znacznie, znacznie wyżej.

Lwia część sukcesu zależeć będzie ode mnie jako drużynowego. Cały szkopuł w tym, że harcerstwa (jak religii) nie da się nauczyć - trzeba je przeżyć. Doznać go całym swoim jestestwem. Rota przyrzeczenia jak i tekst prawa harcerskiego stanowią jedynie słowa. Wyobraźmy sobie dziecko z centralnej afryki które nigdy nie widziało śniegu - może o nim przeczytać, zobaczyć obrazki, ale zanim się z nim nie zetknie naprawdę nie pozna czym jest śnieg. Tak i harcerz, jeśli nie przeżyje prawdziwej służby, jeśli nie zobaczy na czyimś przykładzie co znaczy "całym życiem pełnić służbę" - nie pozna wagi tego stwierdzenia. Dopóki nie dozna co znaczy prawdziwa pogoda ducha, nawet w obliczu najgorszych wichrów i burz - nie będzie potrafił odnaleźć jej w swoim sercu. Jeśli braknie przykładu - pójdzie na kompromis ze "zdrowym rozsądkiem" w przypadku każdego jednego z punktów prawa harcerskiego.

Harcerstwo jest proste. Wszystkie narzędzia drużynowego zasadzają się w jego osobie - w jego postawach, świadomości, determinacji i uczciwości wobec siebie. Jeśli drużynowy posiada ledwie dwie sprawności (jak ja - czas to zmienić!), to do kogo chłopaki mają równać? Skoro można być drużynowym bez sprawności... To po co je robić? Podobnie stopnie. Drużynowy ćwik będzie miał ciężkie zadanie, by zostać bohaterem chłopca - wszak sam krzyż na jego piersi będzie krzyczał - nie dałem rady osiągnąć moich ideałów, poległem w najważniejszej z bitew - w bitwie o siebie samego! A czy można zbudować autorytet będąc wiecznie p.o. drużynowego? Można. Ale powiedzmy sobie szczerze - jeśli dokonasz tego, to prawdopodobnie zdobycie podkładki byłoby dla Ciebie "kaszką z mleczkiem"...

Do pełni bycia drużynowym potrzeba więc też godności instruktorskiej. Tego małego prywatnego sukcesu, gdy przekroczyłeś siebie i wyszedłeś poza swoją strefę komfortu, powierzając swój czas i swoje życie raczej byciu drużynowym niż czemukolwiek innemu. Gdy dokonasz wyboru - między "chcę pełnić służbę całym życiem", a "nie poświęcę swojego wygodnego życia" - wtedy przychodzi ten power. Pewność celu, kierunku w którym podążasz. Wstajesz, zakasujesz rękawy i uśmiechnięty bierzesz się do roboty.

Cel: pwd. A potem się zobaczy... hehe... ;-)

3 komentarze:

  1. Lubie to!!! Siedze w Madrycie w kawiarence i to czytam :) Ale mnie nakreciles!!

    OdpowiedzUsuń
  2. apetyt rośnie w miarę jedzenia. Teraz juz jesteś pwd, a tak się garniesz do zielonej podkładki... ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No ba!

    Moniko, dzięki wielkie za skierowanie mojej uwagi na ten stary wpis. Przejście przez niego było dla mnie dziś naprawdę ożywcze :-)

    OdpowiedzUsuń